top of page

Kukurydza a sprawa polska

13 grudnia 2020

Opinia publiczna zapomina już o tzw. „piątce dla zwierząt”. Nieszczęśliwy ten projekt obumiera w sposób naturalny i jest to krzepiący przykład zwycięstwa zdrowego rozumu nad chwilowym szaleństwem. Nie jest jednak tak, że sprawa jest zamknięta. Polskie rolnictwo musi liczyć się w przyszłości z tym, że miasto – w imię bieżącej mody, doktrynerstwa, sentymentalizmu, poczucia własnej wyższości – będzie próbowało zaszkodzić interesom tej strategicznej branży polskiej gospodarki.


W czasie dyskusji nad sensem lub bezsensem „piątki dla zwierząt” kilkakrotnie pytałem moich kontrdyskutantów: – Często wyjeżdżasz poza Warszawę? – Tak. – Zauważyłeś, że w ostatnich latach przybyło bardzo dużo pól kukurydzianych? – Nie. – Jesz więcej kukurydzy? – Nie.

To ilustracja tego, jak mało polski „komentariat” wie o kraju poza Wielkim Miastem. Niżej podpisany, z racji swego wieśniaczego pochodzenia, jak również miejsca zamieszkania, miał to szczęście, że był w stanie zauważyć tę rzucającą się w oczy zmianę w polskim krajobrazie. Mieszkając kilka kilometrów od granic Warszawy jadąc codziennie do pracy, na niedługim odcinku drogi, mijałem kilkanaście pól obsianych kukurydzą. Wcześniej na tych żyznych polach Równiny Błońskiej rosła kapusta, cebula, marchew, wszystko inne, ale nie kukurydza. Nagłe pojawienie się tej uprawy ma związek z tym, o czym mówił największy przeciwnik „piątki”, czyli były minister rolnictwa Jan Ardanowski. Polskie rolnictwo w ostatnich latach rozwinęło gigantyczną produkcję zwierzęcą na rynki pozaeuropejskie. A te zwierzęta jedzą właśnie kukurydzę, bo przecież nie zmieniły się nasze gusta kulinarne i nie zastąpiliśmy tortillą chleba i ziemniaków. Czyli jest taki jak mówił Ardanowski: rolnictwo to system naczyń połączonych, uderzenie w jedną jego część powoduje straty w pozostałych.

To oczywiście dotyczy propozycji zakazu uboju rytualnego, dzięki któremu polscy rolnicy mogli sprzedawać ogromne ilości wołowiny i drobiu do krajów muzułmańskich. Wiadomo, że pojemność innych rynków nie jest z gumy, dostęp bywa też ograniczany metodami administracyjnymi, więc eksport mięsa halal jest ogromnym sukcesem polskiej gospodarki. Miasto jednak – bo nie tylko młodzieżówka PiS – uznało, że ubój rytualny jest czymś okropnym i nagannym moralnie. Wprawdzie w ubojniach przemysłowych cierpienie zwierząt jest mniej więcej takie same przy obu rodzajach uboju, ale nikt przecież nie będzie wchodził w takie szczegóły. Po prostu miasto (także to ze świeżymi wiejskimi korzeniami) uważa, że jest mądrzejsze od wsi i w związku z tym ma prawo ją oświecać. To efekt kompletnego braku wiedzy miasta na temat współczesnej polskiej wsi. Mieszczuch widzi ją jako miejsce zacofane, brudne i groteskowe, jak z serialu „Daleko od szosy”. Nie wie, że przeciętny dzisiejszy traktor jest bardziej naszpikowany elektroniką niż jego auto, że może kosztować milion albo dwa miliony złotych. Nie wie, że rolnik każdego roku operuje milionami złotych – często oczywiście korzystając z kredytów czy leasingów – by móc prowadzić bieżącą działalność produkcyjną. Nie wie, że wielu rolników zaczyna dzień od sprawdzenia cen wołowiny czy pszenicy gdzieś w Argentynie, czy innym końcu świata, bo rolniczy system naczyń połączonych dotyczy nie tylko koniunktur i regulacji wewnątrzkrajowych. Rolnicy cały czas jeżdżą po Europie, a czasem i dalej, na różnego rodzaju targi branżowe, wystawy, szkolenia, by po prostu podpatrzeć co dzieje się nowego w tej dynamicznie zmieniającej się dziedzinie gospodarki. I kto tu kogo powinien oświecać?

Miasto tego oczywiście nie wie i nie chce wiedzieć, bo najwygodniej jest tkwić w wyższościowych stereotypach i sentymentalizmie tym tańszym, bo uprawianym na cudzy koszt. Memento z „piątki” jest następujące: PiS wycofało się ze swego głupiego pomysłu i prawdopodobnie – zaszczepione bolesną, ale konieczną konfrontacją – przez kilka lat będzie pamiętało, by nie szkodzić własnym wyborcom. PSL jest zbyt słabe (a niekiedy zbyt koniunkturalne), aby mogło być traktowane jako skuteczny obrońca interesów rolnictwa. Konfederacja głosowała przeciw „piątce”, ale – niezależnie od jej słabości – też nie może być uważana za pewnego sojusznika, bo to partia, która nie rozumie, że rolnicy każdego kraju oczekują zdecydowanego wsparcia ze strony własnego państwa. Zaś ugrupowania, które mają szanse na rządzenie za kilka lat – Koalicja Obywatelska (czyli Platforma plus m.in. Zieloni) i Lewica – głosowały zdecydowanie za „piątką”. Nadal popierają tego typu rozwiązania i nic nie wskazuje, by zmieniły prędko zdanie. A to z tego powodu, że tak myślą wyborcy tych ugrupowań.

Branża rolnicza musi zdobyć się na energiczne działania informacyjne, uświadamiające i nawet lobbystyczne. Tani sentymentalizm polegający na miłości większej do „zwierzątek” niż do własnych ciężko pracujących rodaków jest cechą właściwie tylko polską. W całej reszcie Europy rządy i społeczeństwa nie rzucają kłód pod nogi własnym rolnikom. Więc nie jest tak, że to jakaś nieubłagana logika dziejów, Nemezis o twarzy pani Spurek, każe nam likwidować prężną i przyszłościową branżę. Rolnictwo wygrało ważną bitwę, ale wojna się nie zakończyła. Interes tej branży, a przede wszystkim całej narodowej gospodarki, każe dalej pilnować tej sprawy.


Piotr Gursztyn

Dziennikarz, Fundator Instytutu Staszica


Foto: pixabay.com

bottom of page