30 października 2020
Od kilku dni zadaję sobie pytanie, na co czeka polski rząd, nakładając kolejne absurdalne, wysoce szkodliwe i tak naprawdę niczego nierozwiązujące obostrzenia i ograniczenia na gospodarkę i życie społeczne. Wygląda to tak, jakby rząd chciał byśmy, wszyscy w końcu powariowali – siedząc w domu, izolując się od innych, bezustannie wpatrując się w okienka naszych smartfonów, komputerów czy telewizyjnych odbiorników. Ja jednak wypisuję się z tego, bo nie mam zamiaru brać udziału w żadnym zbiorowym samobójstwie. Mimo, że kolejny lockdown – ten powakacyjny – próbą samobójstwa gospodarczego niewątpliwie jest. Mam nadzieję, że okaże się próbą nieudaną. Pytania i uwagi mnożą się. Przedstawmy choć kilka z nich.
Lockdown – cena za zapaść służby zdrowia
Ze względu na istotę problemu jakiekolwiek zamykanie gospodarki jest ze wszech miar kontrproduktywne. I to z kilku powodów.
Podstawowy wynika z rudymentarnych współzależności schematu funkcjonowania gospodarki wolnorynkowej. Jeśli więc do budżetu nie wpłynie odpowiednia suma pieniędzy, nie będzie można pokryć wydatków związanych z wypełnianiem przez państwo swoich funkcji. A zatem m.in. nie będzie funduszy na służbę zdrowia tudzież walkę z tym i dziesiątkami innych wirusów, bakterii, chorób i dolegliwości ludzkiego ciała. Do których – choć nie mówi się o tym głośno – szturmem dołączają się wskutek COVID-19 dolegliwości psychiczne: bo poczucie zagrożenia i niepewności, bo bezrobocie, bo bankructwa, bo izolacja i samotność vs. napięcia rodzinne, bo lęk wywoływany histerią pandemiczną sprzedawaną nam przez polityków i media. Dlaczego więc o tych ofiarach, jakimi jest i będzie wzrastająca liczba osób chorych na depresję rządzący nawet się nie zająkną? Pewnie dlatego, że nie są to chorzy bezpośrednio z powodu zarażenia COVID-19 (tak, nimi łatwo usprawiedliwiać absurdalne decyzje), ale ofiary chaotycznych i nieprzemyślanych politycznych posunięć. I pewnie też dlatego, że – jak zwykle – problem urośnie do rangi cywilizacyjnego i epidemicznego dopiero z czasem, a więc podobnie, jak to się stało z całą służbą zdrowia, można go odsunąć i udać, że nie zaistnieje.
Pytam więc dalej: jakim prawem rządzący mają czelność uzależniać byt i codzienne funkcjonowanie milionów Polaków od liczby respiratorów i od stanu służby zdrowia – w tym liczby szpitali, płac lekarzy i pielęgniarek, dostępności leków, medycznego sprzętu, liczby łóżek, godzin urzędowania przychodni czy Bóg wie jeszcze czego? Mówiąc szczerze, od kilku miesięcy przychodziło mi na myśl, kiedy słowo „lockdown” wyfrunie z ust naszych polityków (?), ale buta rzecznika rządu, który wprost i bez najmniejszego zażenowania przyznaje, że wprowadzenie pełniejszego lockdownu nie jest wykluczone, a decyzja zależy od liczby respiratorów spowodowała, że ja z butów wypadłam… I to obydwu naraz.
Rozumiem więc, że za brak odpowiedniej liczby sprzętu w szpitalach odpowiadać mają ZBIOROWO Polacy? A zwłaszcza Bogu ducha winni właściciele i pracownicy restauracji (których sterylna czystość od kilku miesięcy przypomina z reguły OIOM-y a nie miejsca zbiorowego żywienia), klubów fitness, basenów czy innych obiektów uprawiania rekreacji i sportu, nie wspominając już o turystyce czy całej branży rozrywkowej i działających w niej tysiącach małych i dużych firm różnych specjalizacji. Szczególne miejsce w owej ODPOWIEDZIALNOŚCI za brak respiratorów przyznaję w moim rankingu tym, którzy dla dobrego samopoczucia, kondycji, dbania o sylwetkę i fizyczną tężyznę, a także dla zdobycia odporności na choroby, słowem – dla zdrowia (!), odwiedzają baseny i siłownie. Jeśli chodzi o te miejsca to zresztą powszechnie wiadomo, że nie było ani jednego udokumentowanego przypadku, gdzie okazały się one wylęgarnią , a nie… przepraszam – „rozsadnikiem” wirusa COVID-19. Zaraz jednak może okazać się, że dołączą do nich po raz kolejny wszyscy ci, którzy z jednej strony oferują, z drugiej – korzystają z salonów fryzjerskich, kosmetycznych, spa i tym podobnych.
Następnie lawinowo kolejni – bo trudno powiedzieć, kogo jeszcze odpowiedzialnością za niewystarczającą liczbę respiratorów i obsługujących je pracowników zechcą obarczyć nasze władze. Muszą ją rzecz jasna na siebie przyjąć studenci i wszyscy uczniowie polskich szkół od czwartej klasy w górę, bo to przecież szkolne ekosystemy są – wedle słów ministra –„rozsadnikiem” koronawirusa. A przecież w kwestii braku wystarczającej liczby lekarzy i innych pracowników medycznych wystarczyło te pięć lat temu zrobić najprostszy na świecie ruch. Dopłacić każdej kształcącej się na pielęgniarkę/pielęgniarza osobie, powiedzmy po 2 tysiące złotych, a każdemu studentowi/studentce medycyny na przykład po 3 tysiące. Bezzwrotnie, ale warunkowo – że będzie pracować w polskiej służbie zdrowia minimum 8 lat. Przy złamaniu tego warunku, osoba taka musiałaby państwu polskiemu oddać równowartość 70% swojej zagranicznej pensji. Koszty oczywiście byłyby spore, ale z całą pewnością niższe niż koszty absurdalnych lockdownów, a potem wieloletniego dźwigania się Polski z gospodarczej zapaści i zadłużenia.
Praca to nie tylko pieniądze
Kolejne pytanie brzmi: jak my w ogóle jesteśmy traktowani? My – Polacy. Przedsiębiorczy, silny i pracowity naród. Naród ludzi zdolnych i kreatywnych. Czy to naprawdę tak musi być, że z dnia na dzień, a raczej – z godziny na godzinę, ot tak, „administracyjnie” zabiera się ludziom podstawę codziennego bytu: funkcjonowania, zaangażowania – pracę. Zabierając im w ten sposób codzienną aktywność, niosącą za sobą wysiłek, ale też radość i satysfakcję. I wciska się w dłoń jakąś sumkę – „masz, masz…”. Przecież dla cywilizowanego człowieka w wysokorozwiniętym gospodarczo kraju praca jest nie tylko źródłem zarobkowania na życie. Praca to też zadania, wyzwania i codzienne obowiązki – słowem aktywność, która angażuje intelektualnie, fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Działamy, więc czujemy, że żyjemy. To kwestia samorealizacji, nie wspominając, że aktywność dodatnio wpływa na ludzkie zdrowie w szerokim znaczeniu. A przecież zawód, a już zwłaszcza własny biznes jest efektem wolnego wyboru, osobistych dążeń, a nierzadko spełnieniem marzeń.
Dlatego – obok wszystkich problemów natury makroekonomicznej, które już teraz widać w statystykach (o czym będzie mowa w kolejnym artykule), z prawdziwym smutkiem myślę jeszcze o innym. Mianowicie o tych wszystkich, którzy prowadzą – choć być może należałoby napisać „prowadzili” – własne małe i średnie przedsiębiorstwa branży gastronomicznej, turystycznej, rozrywkowej czy sportowej, inwestowali w nie latami własne lub pożyczone pieniądze, organizując wokół nich swój czas i swoje życie. Firmy, które tworzyli i rozwijali spotykający się w nich ludzie. I którzy kilka dni temu tak po prostu dowiedzieli się, że nie mają po co przychodzić do pracy i najlepiej powinni pozostać w domu i oglądać telewizję, żeby nie roznosić zarazków. Bo tak właśnie w nocy wymyślili politycy i nieodwołalnie trzeba się temu podporządkować. Inaczej – kara.
Osobistych dramatów jako oczywistych skutków przynajmniej części bankructw, które już dotknęły wielu przedsiębiorców, a których wskutek kolejnego urzędowego zamrożenia będzie jeszcze o wiele więcej nie ujmą wystarczająco przejrzyście i jednoznacznie narodowe statystyki. Tym bardziej jest powód, by o tym przypominać. I oby się nie okazało, że jak za czasów słusznie minionych: jedynym kierunkiem ucieczki od absurdów ciężkiej ekonomicznej rzeczywistości jest ten przez Bałtyk. Do Szwecji.
Dr hab. Agnieszka Domańska
Prezes Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com