Niedzielne wybory do landtagów Bawarii i Hesji, w których Alternatywa dla Niemiec okazała się drugą siłą tuż po CSU (Bawaria) i CDU (Hesja) wyprzedzając socjaldemokratów, Zielonych i liberałów, stały się kolejnym tąpnięciem w niemieckiej polityce wewnętrznej. Tym razem bowiem to nie wschód Niemiec, ale zachód stawiając na AfD pokazał czerwoną kartkę nie tyle nawet władzom lokalnym, co koalicji rządowej w Berlinie. O ile zawstydzanie mieszkańców post - enerdowskich landów za ich słabość do polityków AfD wpisywało się w niepisany kanon zachodnioniemieckich ośrodków medialnych, o tyle stawienie czoła sytuacji, w której to stare landy demolują zastały porządek idąc za Alice Weidel i jej kolegami – będzie wymagało nie lada zręczności.
Co leży u podstaw wysokich lotów AfD w Bawarii w Hesji? Można wymienić kilka czynników, ale najistotniejszym jest temat migracji. Zdaniem ekspertów zarówno chadecy jak i socjaldemokraci i zieloni, o liberałach nie wspominając – nie docenili znaczenia polityki migracyjnej w kampanii wyborczej. Tymczasem, jak w noc wyborczą zauważyła redakcja ZDF „wszystkie partie z wyjątkiem AfD zbyt późno zauważyły z której strony wieje wiatr: 59 proc. mieszkańców Bawarii uważa, że państwo nie wytrzyma jeszcze większych napływów migrantów, w Hesji jest tego samego zdania 53 proc. ludzi”. Późny wniosek. Desperackie próby zaostrzenia polityki migracyjnej na ostatniej prostej kampanii, które objawiły się m.in. zarządzeniem tzw. elastycznych kontroli na granicy z Polską i Czechami, nie przekonały wyborców do federalnej minister spraw wewnętrznych i jednocześnie wiodącej kandydatki SPD w Hesji, Nancy Faeser. To zresztą największa obok zbiorczo traktowanego rządu federalnego, przegrana tych wyborów. Faeser nie ma dobrej passy, w zasadzie jej dokonania i skalę kompromitacji można przyrównać jedynie do porażek niedawnej minister obrony i partyjnej koleżanki Christine Lambrecht. Faeser jeszcze tydzień przed wyborami próbowała ratować swoją podwójną pozycję na niemieckiej scenie politycznej. Podczas konferencji prasowej w Bundestagu ogłosiła udaną akcję niemieckich służb przeciwko antysemickiej organizacji, następnie nakreśliła plan elastycznych kontroli na granicy z Polską i Czechami sugerując tym samym, że to przemyt osób z kierunku wschodniego jest największą bolączką niemieckiej polityki migracyjnej. Tak jakby pani minister zapomniała o tym, że napływ imigrantów – zarówno legalnych jak i nielegalnych, wpisuje się w politykę migracyjną Niemiec co najmniej od 2015 roku.
Rozstrzygnęła migracja
Przez ostatnie miesiące przed wyborami do landtagu temat migracji był stałym punktem programu sporów w Bundestagu. Kłótnie towarzyszyły zarówno debacie o nowelizacji ustawy o ułatwieniach proceduralnych dla zagranicznych fachowców, którzy chcieliby się osiedlić w Niemczech, jak i podczas prezentacji projektu przyspieszenia naturalizacji cudzoziemców. Kolejna odsłona sporu szykuje się w najbliższą środę, 11 października, kiedy parlamentarzyści pochylą się nad wnioskiem AfD, w którym politycy tego klubu parlamentarnego powołując się na doświadczenia duńskie [swoją drogą powoływanie się na wyjątkowo restrykcyjne prawo azylowe Danii stało się modne zarówno w kręgach AfD jak i CDU] postulują przeanalizowanie plusów i minusów napływu imigrantów dla niemieckiego systemu ubezpieczeń społecznych i zdrowotnych. W podtekście tej inicjatywy parlamentarnej AfD znalazła się sugestia, że skoro w Danii „pewne grupy migrantów” w żadnym stopniu nie przyczyniają się do stabilności systemu, a nawet są dla niego obciążeniem – to w przypadku Niemiec (biorąc pod uwagę oficjalne dane dot. skali chociażby bezrobocia wśród migrantów) suma ewentualnych strat jak najbardziej mierzalnych finansowo powinna być jeszcze większa. Warto pamiętać, że termin wyborów do landtagów Bawarii i Hesji zbiegł się z napaścią Hamasu na Izrael i ogłoszeniem wojny. Widok migrantów demonstrujących na ulicach berlińskiego Neuköllnu swoją radość z „palestyńskiego zrywu” mógł zadziałać mobilizująco na wyborców niezdecydowanych. Nawet przyjmując, że część osób, które oddały swój głos na AfD zrobiło to nie tyle z przekonania do programu partii, co z buntu wobec polityki migracyjnej rządu, to tego typu trend długofalowo może wywrócić do góry nogami oparty na nieustannym konsensusie chadeków i socjaldemokratów porządek polityczny Niemiec. W oczach dzisiejszych wyborców AfD, w kwestii migracyjnej zawiodły obie partie, nawet jeżeli chadecy dziś z ław opozycji starają się przypisać wszelkie błędy na tym polu SPD i Zielonym, to przecież to oni pod kierownictwem kanclerz Angeli Merkel kilkanaście lat firmowali i forsowali rozwiązania, których skutki dziś piętnują. Ta swego rodzaju hipokryzja chadeków osłabia ich pozycję względem AfD. Z drugiej strony, co pokazał niedawny przykład współpracy deputowanych do landtagu Turyngii z obozu CDU, AfD i FDP przy projekcie obniżenia podatku od zakupu nieruchomości, co przeforsowano wbrew gabinetowi czerwonego premiera Bodo Ramelowa – CDU powoli, ale jednak – otwiera się na współpracę a AfD. Pytanie, czy cichy sojusz z Turyngii, gdzie AfD ma aktualnie (na rok przed wyborami do landtagu) 32 proc. poparcia, co czyni ją najsilniejszą siłą polityczną, nie przerodzi się w coś otwartego. Alternatywą może być sojusz chadeków z Linke, SPD czy w innej konstelacji z Zielonymi, ale biorąc pod uwagę narastające nieporozumienia między tymi partiami w kwestiach nie tylko migracji, ale też podejścia do transformacji energetycznej i podatków, koalicja tego typu byłaby kolejnym polem nieustannej bitwy.
Presja goni presję
Jeżeli więc dobra passa AfD utrzyma się do przyszłego roku, odgradzanie się od niej ścianą ogniową, jak to czyniono do tej pory, może się okazać trudne. Póki co, kanclerz Scholz będzie musiał przełknąć przegraną w wyborach do landtagów i dobrze przygotować się do zaplanowanego na 6 listopada szczytu migracyjnego z udziałem szefów wszystkich landów. Nawet jeżeli Markus Söder (CSU) obronił swój stołek w Bawarii a w Hesji wciąż będzie rządził Boris Rhein (CDU), to żaden z premierów landowych, niezależnie od barw partyjnych, nie będzie sobie mógł pozwolić na dalsze obciążenia wynikające z nadmiaru imigrantów lokowanych w ich krajach związkowych. Nawet Manuela Schwesig (SPD), słynna premier Meklemburgii-Pomorza Przedniego, sygnalizuje twarde stanowisko w sprawie ograniczenia liczby imigrantów. Presja wywierana wewnętrznie na Olafa Scholza będzie skutkowała wzmożeniem presji na poziomie UE wobec takich państw jak Polska. To migracja rozstrzygnęła o wynikach niedzielnych wyborów do landtagu Bawarii i Hesji i Berlin będzie się starał ograniczyć potencjalne, kolejne straty w przyszłorocznych wyborach do landtagów Brandenburgii, Saksonii i Turyngii oraz do Parlamentu Europejskiego. Intensywność i dynamika niemieckich zabiegów na rzecz wyprostowania własnej sytuacji na odcinku migracyjnym (kosztem sąsiadów) będzie zależna od kształtowania się poparcia dla AfD. Oczywiście Berlin teoretycznie zamiast narzucania via Bruksela kwot migrantów innym państwom UE, mógłby wrócić do pomysłu zatrzymywania ich w państwach trzecich poza granicami UE, ale w Niemczech za takim rozwiązaniem najmocniej optuje AfD, wątpliwe więc by Olaf Scholz zdecydował się na ten wariant.
Na razie zarówno Scholz, jak i liderzy pozostałych partii muszą się rozliczyć z utraty części elektoratów na rzecz AfD. Szacuje się, że w samej tylko Bawarii AfD pociągnęła za sobą 100 tys. głosów dotychczasowych wyborców CSU, 50 tys. głosów Wolnych Wyborców (partia będąca w koalicji z CSU), 40 tys. głosów FDP, 20 tys. SPD i tyle samo Zielonych. Ta mozaika dużo mówi o wyborcach Alternatywy. Tworzą patchwork o niespotykanej do tej pory różnorodności. O ile jeszcze kilka miesięcy temu przyjmowano, że AfD najbardziej przyciąga skrajnych lewicowców z Linke, to dziś widać, że klientela jest szersza i dużo mniej oczywista. A jednak coś tych wszystkich ludzi łączy: zmęczenie brakiem koncepcji rządu na uporządkowanie polityki migracyjnej.
Olga Doleśniak-Harczuk
Ekspertka Instytutu Staszica
Foto: pixabay.com