top of page

Pozytywny snobizm czytania

9 stycznia 2020

Rozmowa z Grzegorzem Nieciem, doktorem habilitowanym bibliologii i informatologii, profesorem Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie.


Jak wygląda czytelnictwo Polaków – wiemy z mało optymistycznych danych. A czy wiemy, jaki odsetek tych osób, które sięgają po książkę nie tylko od święta, gromadzi domowe księgozbiory? I na ile są to zbiory przypadkowe (dostałem w prezencie książkę, to trzymam ją na półce), a na ile przemyślane zbiory?

Nie jest to nasza narodowa specjalność, to fakt, aczkolwiek książka ma swoje ważne miejsce w historii, kulturze i tradycji polskiej, a ta ma – przede wszystkim – szlachecki rodowód. Proszę zwrócić uwagę, że nasze imaginarium narodowe, kształtowane przecież w ciągu wieków przez literaturę, zaludnia głównie szlachta, u takich Czechów (przodowników czytelnictwa) ma charakter wiejski, chłopski i mieszczański, to coś pokazuje. Chłop jako bohater literacki w pełnym tego słowa znaczeniu pojawił się w polskiej literaturze dopiero pod koniec XIX wieku. Czytanie polskie było przez długi okres przywilejem i rozrywką elit. Książka wśród chłopów i robotników ma zatem stosunkowo krótką i płytką historię, a przecież dotyczy znakomitej większości naszego społeczeństwa, w konsekwencji domowe księgozbiory nie są zjawiskiem powszechnym – około 30 procent Polaków nie ma w domu żadnych książek, posiadanie większych, liczących ponad 1000 tomów bibliotek deklaruje zaledwie 4 procent, a te gromadzone z pokolenia na pokolenie to już wielka rzadkość. Przeciętna domowa biblioteczka, jeśli jest, to liczy od kilkunastu do kilkudziesięciu pozycji, wśród których są głównie przypadkowe nabytki, stare podręczniki, lektury szkolne, książki użytkowe itp. Dodajmy jeszcze, że te ostatnie, wśród których znajdziemy encyklopedie i innego rodzaju wydawnictwa informacyjne, poradniki itp. przegrywają z Internetem, a to one przecież stanowiły trzon domowych bibliotek. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że szczególnie słabe punkty polskiego czytelnictwa to seniorzy i wieś – czyli grupy, które z analfabetyzmu wyszły kilkadziesiąt lat temu. Tak jest, tak się po prostu nasze dzieje ułożyły.

Nie zapominajmy jednak o całkiem sporej liczbie intensywnych czytelników, a tutaj – myślę – nie mamy się czego wstydzić. Co więcej, wydaje mi się, że tę właśnie genetyczną elitarność lektury powinniśmy wykorzystać w upowszechnianiu książki i czytelnictwa, niech to będzie nawet snobizm, czemu nie.  Ta nasza tradycyjna elitarność czytania, warto dodać, nie pozwala też w pełni dowartościować repertuaru popularnego, który – o czym nie zawsze pamiętamy – decyduje o wskaźnikach. Literatury wysokoartystycznej wspomniani Czesi czy Skandynawowie nie czytają wcale wiele więcej od nas, pokazują to świetnie listy bestsellerów księgarskich i bibliotecznych.


Rozwój nowych technologii miał oznaczać zmierzch tradycyjnej książki. Teraz już wiemy, że te prognozy były, przynajmniej na obecną chwilę, nietrafne. Internet bardzo ułatwia również dotarcie do książek: nie ruszając się z fotela, możemy wyszukać i sprowadzić żądany tytuł w kilka chwil. Czy Polacy rzeczywiście z tej możliwości korzystają i na ile wpływa ona pozytywnie na rynek książki?

To już swego rodzaju rytuał. Gdy pojawia się nowe medium, jedni je lekceważą, drudzy zaś wieszczą rychły koniec starych. Kino miało oznaczać koniec teatru, radio – prasy, telewizja kina itd. Tymczasem okazywało się, że media te nie tylko ze sobą konkurowały, ale na swój sposób wspierały, wzajemnie stymulowały rozwój. Na przykład każda praktycznie ekranizacja dzieła literackiego wzmaga zainteresowanie pierwowzorem, obserwujemy to choćby dzisiaj przy okazji serialu Wiedźmin. Jak Pan zauważył, Internet ułatwia dotarcie do tekstów, ułatwia również – idźmy dalej – reklamę książki, wreszcie jej dystrybucję. Polacy świetnie poruszają się w tej przestrzeni, zarówno jako kupujący, jak i sprzedający. Antykwariusze i księgarze, którzy odnieśli sukces, utrzymali się na rynku to właśnie ci, którzy umiejętnie połączyli tradycyjne formy handlu z nowymi. Co ciekawe, firmy, które zaczęły i rozwinęły swoją działalność w sieci, uruchamiają tradycyjne punkty sprzedaży (np. Bonito, Tezeusz). Oczywiście, że księgarni stacjonarnych jest mniej, ale – jestem o tym przekonany – całkowicie nie znikną.

Czy po 1989 roku zorganizowano jakąkolwiek szerszą kampanię, zachęcającą do tworzenia domowych bibliotek? I czy taka akcja jest potrzebna?

Akcji wspierających biblioteki było i jest wiele, ich efekty są widoczne – nowe i wyremontowane budynki, ich nowoczesne wyposażenie, przykładów jest mnóstwo na wyciagnięcie ręki. Bibliotek może liczbowo ubyło, ale ich rozwój jakościowy w ostatnich dekadach jest znaczący. Tego rodzaju akcje są oczywiście potrzebne, także w wymiarze czysto ideowym – jako komunikat, że książki i biblioteki są czymś ważnym, że ich wspieranie jest wielkim, nieustającym zadaniem narodowym itd. Niezwykle istotne jest, moim zdaniem, trafne rozpoznanie aktualnych potrzeb społeczności lokalnych, którym te placówki służą oraz umiejętne ich powiązanie z celami ogólnonarodowymi.


W Polsce z oczywistych, historycznych przyczyn nie ma tradycji bibliotek domowych, przekazywanych i powiększanych z pokolenia na pokolenie, co ma miejsce np. w Wielkiej Brytanii. Jaki zwykle bywa los domowych księgozbiorów po śmierci właściciela?

Tradycja jest, ale – jak już zaznaczyłem – dość elitarna i – co chyba najważniejsze – dramatycznie zakłócana w ciągu kolejnych dramatów narodowych – wojen, powstań. Opracowane zestawienia strat polskich księgozbiorów publicznych i prywatnych są zatrważające i przygnębiające zarazem. Pamiętajmy jednak, że rozwój i los domowych bibliotek zależy od ich twórców i użytkowników, ich zainteresowań i pasji, ale determinowany jest również czynnikami obiektywnymi. Kluczowe są warunki lokalowe, a już samo to, że współczesne mieszkania są mniejsze i niższe zarazem, ogranicza poważnie zasięg regałów. Rodzina, potomkowie nie zawsze też dzielą i dziedziczą pasje bibliofilskie, porzucają nierzadko dotychczasowe siedziby, spieniężają schedę, w tym i księgozbiór. Najważniejsze jest jednak, aby książki trafiły na rynek, czyli do antykwariatów, a stamtąd do tych, którzy ich naprawdę pragną i potrzebują.


Na koniec pytanie o Pana domowy księgozbiór – jest Pan właścicielem wielotysięcznego zbioru. Czy myśli Pan o jego przyszłości, czy – jak prof. Henryk Markiewicz – widziałby go Pan we władaniu instytucji naukowej lub publicznej biblioteki?

Profesor Markiewicz sprzedał swoją bibliotekę, i to za całkiem niezłą kwotę. Moja, którą buduję już od blisko 40 lat, liczy około 20 tysięcy woluminów. Są wśród nich rzeczy rzadkie, ale jakichś wyjątkowych rarytasów raczej nie ma. To typowy księgozbiór naukowy z pewnymi akcentami bibliofilskim, jakbym to określił. To moja pasja, sposób na życie, spędzanie wolnego czasu, źródło mojej nieustającej przyjemności i utrapienie najbliższych, ale równocześnie mój warsztat pracy, zapewniający mi sporą niezależność. Moi dwaj synowie rozwinęli się w innych, technicznych kierunkach, choć lektura odgrywała i chyba nadal odrywa istotną rolę w ich życiu; zobaczymy, co będzie zajmować ich dzieci. Jeśli moich spadkobierców kiedyś w przyszłości nie będą interesować zebrane przeze mnie książki, to niech się ich pozbędą w sposób jak najbardziej dla siebie dogodny i korzystny. Staram się uświadomić im ich wartość, także tę materialną i wyposażyć w niezbędną wiedzę, która pozwoli im sprawnie i efektywnie sprawę załatwić. Najważniejsze, aby ucieszyli się spadkiem i dobrze mnie wspominali.


Dziękuję za rozmowę.

Rozmawiał Marcin Rosołowski

bottom of page